Golonka z kapustą w rytmie „Szła dzieweczka”

Tekst:Łukasz LubiatowskiZdjęcia:Marcin Matuszak
Gdy czytasz powieści szpiegowskie, bohaterowie często spotykają się w Austrii, bo to brama między Wschodem i Zachodem.

Jesteś przewodnikiem wycieczek i ciekawi mnie, czy wykonując taki zawód, masz jeszcze przyjemność z podróżowania?

W tej pracy najgorsze jest to, że oglądam miasta jak turyści – nie mam możliwości doświadczenia miejsca w taki sposób jak wielu wytrawnych podróżników. To jest właśnie różnica miedzy podróżą a wycieczką: ten, kto podróżuje, bierze z sobą jak najmniej rzeczy, żeby być jak najbardziej mobilnym i gotowym na niespodzianki, a ja muszę po prostu obsłużyć ruch turystyczny. Różnice są zasadnicze: inny jest program, inne wymagania, relacje z ludźmi też są inne. U mnie wyjazdy służbowe schodzą ostatnio na drugi plan – to wynika po prostu z braku czasu i obowiązków rodzinnych. Pilotaż jest bardzo angażujący: to czas, który „wycinasz” z życia dla kogoś, i robię to coraz rzadziej. Jako przewodnik staram się też wybierać miejsca, które lubię i mnie interesują. Z przyczyn losowych parę lat temu na mojej mapie pojawił się Wiedeń. Przed laty odwiedziłem go raz i drugi i – mówiąc szczerze – początkowo średnio mi się podobał. Za trzecim razem stwierdziłem, że to miejsce, w którym mógłbym żyć. Od tamtej chwili to miasto, którego staram się nauczyć na pamięć.

Zakładam, że „uczysz się” miasta nie tylko z przewodników?

Gdy czytasz powieści szpiegowskie, bohaterowie często spotykają się w Austrii, bo to brama między Wschodem i Zachodem. Gdy Marian Zacharski – as wywiadu PRL-u – wspomina w książce, że kluczył uliczkami Wiednia, to ja nie muszę już patrzeć na mapę, żeby wiedzieć, gdzie one są.

Mało ludzi wie, ze Wiedeń był jak Berlin – podzielony na strefy okupacyjne. Targi między Rosjanami a aliantami trwały długo i równie dobrze historia mogłaby się potoczyć tak, że Wiedeń mógł być w bloku wschodnim.

Berlin dopiero w 1989 roku zaczął widzieć trochę wolności, a Wiedeń jest wolnym miastem od 1955 roku. Ludzie jednak myślą, że już po wojnie był w pełni oswobodzony. Miał status miasta neutralnego i można powiedzieć, że to było z definicji miasto dla szpiegów – jako brama między dwoma światami. Był wyspą pośrodku Europy, gdzie można było się spotkać i nie zwracać na siebie uwagi. I to pewnie trwa nadal. Gdy parę lat temu doszło do zamachów w Paryżu, Monachium, przewodnicy w Wiedniu tłumaczyli mi, że Wiedeń jest bezpieczny, bo tam się nic nie zmieniło od 1955 roku – wciąż siatki wywiadowcze nakładają się jedna na drugą. Wiedeń to miasto trzech języków: angielski czy rosyjski współistnieją tu na równi z niemieckim. Rosjan jest bardzo dużo. Każdy cennik, menu – wszędzie pojawiają się te trzy języki.

To chyba „Trzeci człowiek” – książka Grahama Greene’a i film Carola Reeda – wprowadził te wątki szpiegowskie do historii wiedeńskiej kultury?

„Trzeci człowiek” jest mitem założycielskim dla Wiednia podziemnego. Można długo wgłębiać się w historię podziemnych korytarzy i kanałów – to labirynt, prawie dwa tysiące kilometrów szlaku. Jego fragment stanowi atrakcję turystyczną, dostępną dla zwiedzających, ale duża część jest wykorzystywana jako magazyny, a są też katakumby nadal okryte tajemnicą. Wiedeńskie podziemie to jednak nie tylko kanały. Wystarczy sięgnąć np. po szkice Gerharda Rotha „Podróż do wnętrza Wiednia”. Pisarz opisuje w nich, gdzie mieszczą się archiwa sądowe, jak funkcjonują, co można w nich znaleźć, jak wygląda procedura znajdowania, a także gubienia (gdy jest taka potrzeba) dokumentów, co się dzieje z osądzonym – to też jest de facto część tego podziemnego świata.

Jest też świat zmarłych.

Gdy wchodzisz do kościoła św. Michała, zauważasz, że jest on zbudowany metr nad ziemią, a to dlatego, że pod nim są trupy. To był kościół grzebalny i znaleziono pod nim masę ciał, choć część z nich poznikała później w niewyjaśnionych okolicznościach. U nas pogrzeb polega na tym, że kopie się łopatą dół, spuszcza trumnę, zasypuje i już. Ale Wiedeń to miasto Habsburgów, a ich się chowało na kilka sposobów. Duży wpływ miały tu wierzenia egipskie, dlatego ich serca spoczywają gdzie indziej, wnętrzności w innym miejscu, korpusy w innym, wystawka ich trumien jest jeszcze gdzie indziej. Te ostatnie można zobaczyć w krypcie Kapucynów. To obiekt muzealny i gdy szedłem tam pierwszy raz, byłem sceptyczny, ale wychodziłem pod ogromnym wrażeniem. Sarkofag Marii Teresy to jest mały pokój, ale tak misternie wykuty, że nie ma wątpliwości, że to arcydzieło. W katedrze św. Szczepana chowano wnętrzności, z kolei serca – 46 sztuk – znajdują się w krypcie w kościele Augustianów. Gdy sobie uświadomisz ten poziom komplikacji, wiesz, że działało to na wyobraźnię zwykłego, szarego człowieka, który chciał być – także po śmierci – jak najbliżej tych niezwykłości. Dlatego szukał miejsca swojego pochówku zwykle w kościele vis-à-vis tych wielkich, królewskich świątyń albo pałacu Hofburg.

Wiedeń pokochałeś jednak nie z powodu rytuałów pogrzebowych?

Nie umiem powiedzieć dlaczego. To tak jak z kobietami – ładnych i ciekawych jest wiele, a zakochujesz się w jednej. Ja miałem to szczęście, że obiektem mojego wyboru był Wiedeń, i mogę się łatwo z tego wybronić. Pomijając zabytki i niezwykłe historie, Wiedeń rywalizuje z Zurychem o miano miasta o najwyższej jakości życia i to widać. Dałem kiedyś turystom zadanie, by poszukali śmieci na ulicy, i nie było łatwe znaleźć choć papierek. To jest wyznacznik, który jest dość istotny – w mieście mieszka prawie dwa miliony ludzi, w sezonie turystycznym pewnie przewija się drugie tyle, a jednak można zachować porządek.

Wydaje się jednak, że czasy świetności, splendoru, ważności Wiednia minęły i sporo ludzi za tą epoką tęskni.

Tak, jest mnóstwo ludzi, którzy tęsknią za imperialnym statusem kraju Habsburgów i za dobrobytem. Być może to częstsze w Budapeszcie niż w zamożnym Wiedniu – można spotkać węgierskich patriotów, którzy na rejestracjach samochodowych mają szkic mapki Austro-Węgier.

Ten rodzaj nostalgii zdarza się chyba także w Krakowie. Werbalizują to np. prof. Bartyzel czy na poziomie popkulturowym – Robert Makłowicz.

Ha, ha, ha!!! Makłowicz jako uosobienie tęsknoty za Habsburgami! Przyznaję, że to specyfika dawnej Galicji. Jeszcze niedawno podobno zdarzało się w krakowskich rodach, że wsiadało się w pociąg, jechało do Wiednia na mszę, szło do cukierni Sachera na torcik i wracało. To dotyczy wyłącznie Krakowa, a nie Poznania i Warszawy i można zrozumieć, skąd ta słabość. „Niech inni prowadzą wojny, a Ty, szczęśliwa Austrio, żeń się” – to hasło monarchii, doktryny habsburskiej, według której zbudowano potęgę.

Jednak gdy jedziesz z wycieczką, to pewnie nie zaczynasz od szpiegów czy katakumb, tylko od Schönbrunnu?

Czemu nie od szpiegów? (śmiech) Ale to prawda, że między ciekawą opowieścią a wycieczką i tym, gdzie pójdzie grupa, jest różnica. Gdy mam chwilę wolnego, to zwiedzam sam – uwielbiam wiedeńskie muzea. Ale jak już nie mam siły, to idę zobaczyć kawałek miasta. Standardowy program turystyczny to wjazd na Kahlenberg, bo stamtąd bitwą dowodził Sobieski. Druga rzecz to ogrody Schönbrunnu, które są ogromne. Na tyłach pałacu jest cmentarz z grobem Klimta i zwykle sugeruję swoim podopiecznym, by go odwiedzili. Czerpię osobistą satysfakcję z tego, że ludzie chodzą tam, gdzie ich kieruję, w miejsca, które im rekomenduję. Zawsze uda mi się jakaś grupę namówić, by jednak poszła do jednego czy drugiego muzeum, bo naprawdę są rzeczy, które szkoda przegapić.

Trzeba namawiać? Wydaje się, że wiedeńska secesja stałą się popularna i ludzie się snobują na Schielego, Kokoschkę, Klimta.

Liczy się tylko Klimt, przynajmniej jeśli chodzi o rozpoznawalność i zainteresowanie ludzi. Większości wystarczą odwiedziny w Belwederze, który turyści atakują z zaciekłością lwa. Miałem jednak wielką przyjemność oprowadzać tych, którzy chcieli zobaczyć coś więcej i którym zależało, żeby odwiedzić Pawilon Secesji i podziwiać „Fryz Beethovena” Klimta.

Co jeszcze? Prater? Opera?

Prater interesuje ludzi rzadko, bo to jednak wiedeńska codzienność, lunapark z karuzelami. Oczywiście jest tam gdzie poszaleć. Jeśli lubisz powrzeszczeć na wahadle, przejechać się na wielkim kole, zabawić trochę w stylu amerykańskim – to jest to świetne miejsce. Za to opera to stały punkt programu i zawsze robi ogromne wrażenie, zwłaszcza jak się przejdzie przez apartamenty cesarskie albo zobaczy scenę od kulis. Oni codziennie robią próby do popołudnia, rozkładają całą scenografię i technikę, by później ją zwinąć i szybko przygotować wieczorny pokaz programowy. Jeśli wydarzy się cokolwiek niespodziewanego, np. solista zachoruje, to potrafią przebudować całą scenę niezwykle szybko, żeby wystawić „Toscę” jako rozwiązanie awaryjne. Wieczorem robią demontaż i od rana to się powtarza. Deniwelacja sceny może sięgnąć 16 metrów – minus osiem i plus osiem, a pracuje tam na etatach 130 osób obsługi technicznej. Po drugiej stronie ulicy jest muzeum kostiumów, ale magazyny operowych kostiumów, które są używane, znajdują się gdzie indziej. Ktoś policzył, że tych kreacji jest tyle, że gdyby ustawić wieszaki w rzędzie, zajęłyby 11 kilometrów…

Wiedeń jest jak trumna prominenta – z zewnątrz szykowna, luksusowa, ale w środku jednak kłębi się robactwo.

Mówi się, ze Wiedeń jest bardzo mieszczański, pruderyjny, pełen hipokryzji, którą najpierw obnażył Freud, potem atakowali w książkach Thomas Bernard czy Elfriede Jelinek. Jeden ze spektakli Bernarda wywołał skandal większy niż u nas „Golgota Picnic” – konserwatywna socjeta była oburzona.

Wiedeń jest piękny, ale jest też robaczywa część tego jabłka. Skoro tyle rozmawialiśmy o pogrzebach: jest taka metafora: „Wiedeń jest jak taka trumna prominenta – z zewnątrz szykowna, luksusowa, ale w środku jednak kłębi się robactwo” (śmiech). Polecam książkę „Hotel Sacher” Ernsta Hagena – to historia całego Sachera na tle historii Wiednia i Austrii. Ten legendarny, dziś pięciogwiazdkowy hotel i symbol Wiednia przyciągał rozmaite postacie ze świata polityki i kultury. Dopiero w XX wieku zrezygnowano w Sacherze z tzw. separate, czyli pokoików, gdzie się przychodziło ze swoją panią, dostawało coś do jedzenia i picia, a potem raz jeszcze przychodził kelner po ostatnie zamówienie i o poranku wracał odebrać rachunek. Hotel znajduje się vis-à-vis opery, więc między sceną a apartamentami rozegrała się niesłychana liczba skandali. Klasyczny był trójkąt, gdy ktoś z dworu miał jako kochankę śpiewaczkę operową. Było to tak nagminne, że gdy Maria Teresa zorientowała się w redefinicjach pojęcia wierności swojego małżonka, zdecydowała się założyć Komisję Przyzwoitości. Gdy takowa przyłapała jakiegoś męża in flagranti, wtedy… skazywała szybko niewiastę na zsyłkę do zakonu czy innego monastyru. Terenia była wyjątkowo gorliwą katoliczką. Podobno po śmierci męża każdego dnia uczestniczyła w mszy nad jego trumną.

Aż w końcu Freud odkrył duszę tego miasta.

Parszywą, bo parszywą, ale odkrył. Oczywiście. Znowu nawiążę do trumiennego wątku: we Francji ścięto parę głów i wszystko się ciekawie potoczyło – dosłownie i w przenośni trzeci stan doszedł do głosu. W Austrii arystokracja kpiła: „Wam się nie udało, wracamy do starych porządków”. Jeszcze w końcówce XIX wieku cesarz o Polsce mówił jako o „podbitym ludzie”. Parlamentaryzm był fikcją. Państwo nie wkraczało jednak w domowe zacisza i to tam dojrzewała dekadencja. Wszystko kwitło w salonach: zarówno konspiracja polityczna, jak i tajemnice życia prywatnego, i potem wezbrało. Przed drugą wojną światową Wiedeń był bardzo lewicowy, jednak do dziś tradycyjną formą wiedeńskiej rozrywki są bale. W Nowy Rok w mieście odbywa się ich ponad sto. Wiedeń to nie Berlin, w centrum miasta nie ma niczego niestosownego czy ekstrawaganckiego. Tak zwana opinia publiczna zawsze odgrywała tu istotną rolę. Dzieje Wiednia to także samobójstwa popełnione na skutek nieprzychylności różnych wpływowych kręgów, jak przypadek jednego z twórców gmachu opery, wybitnego architekta Eduarda van der Nülla , który zabił się, bo powszechnie krytykowano jego projekt budynku.

Widać w mieście ślady Freuda?

Nie są to historie, którymi Wiedeń się chwali. Jest muzeum Freuda, ale gwiazdy stolicy to Maria Teresa, Sissi – połowa żeńskiej części wycieczki mdleje na dźwięk ich imion. Ewentualnie Klimt. Muszę jednak jeszcze dodać, że wiedeńska hipokryzja ma też swoje dobre strony: jak przyjeżdżasz, to wszędzie słyszysz „dzień dobry” albo „Grüss Gott” i to ułatwia życie. Choć oczywiście w moim przypadku może to wynikać i z tej okoliczności, że zwykle przyprowadzam do knajpy 50 osób, za które płacę (śmiech). Miasto jest też bezpieczne, choć w kafejce przy Stefansplatz kelnerzy – często z Polski, gdy dowiadują się, że jesteś Polakiem, zwracają uwagę innym gościom, żeby uważali na portfele.

Miałeś jakąś nieprzyjemną przygodę?

Kiedyś dostrzegłem dwóch typów. Dość charakterystyczni panowie. Przechodzę koło nich, idą za mną. Mają prawo, pewnie coś oglądają – myślę. Wchodzę do punktu informacyjnego. Wychodzę, a oni ciągle się tu kręcą, podziwiają. Mijam ich i nagle w przejściu, przy Michael Tor, czuję jak podskakuje mi plecak. Obracam się gwałtownie, a tu oni, razem, nierozłączni, jak Flip i Flap. Speszyli się i udawali, że nic się nie stało. Najbardziej jednak zapadło mi w pamięć, gdy poszedłem sam poszwendać się trochę po knajpach na Schwedenplatz. Nagle okazało się, że jestem w środku dzielnicy żydowskiej – rozglądam się, a wokół sami ortodoksi, w tradycyjnych strojach, z pejsami, chyba było jakieś wielkie święto, bo na ulicę wyległo kilkadziesiąt osób, obraz jak z innej epoki. Pomyślałem sobie: idealne zdjęcie. Zdjąłem plecak, schylam się, wkładam ręce do torby i widzę kątem oka, że koło mnie wyrasta koleś jak z filmu „Faceci w czerni”: w garniturze, przyciemnionych okularach. Włożyłem już ręce do plecaka, a on sięga za pazuchę. Mówię do niego: „Wyjmę ręce z plecaka i nic w nich nie będę miał”. On na to: „Świetnie, tak właśnie zrób”. Kawałek dalej dostrzegłem, że dzielnica jest obstawiona ludźmi z bronią maszynową i policją. To też jest jakaś informacja o mieście.

Wróćmy do Sachera, bo zdaje się, że tam bije serce miasta.

To wiedeńska, biedermeierowska odsłona Wiednia. Gdy w pierwszej połowie XIX wieku na spotkaniu z księciem Metternichem konieczne było postawienie czegoś dobrego na stół, jeden z pomocników kuchennych, ale już wyższy rangą, o nazwisku Sacher, wymyślił przepis na tort. Wszyscy się nim zachwycili i kuchcik co chwila był wypożyczany na wszystkie dwory. Wszyscy chcieli go też przekupić, by poznać recepturę przysmaku, ale Franz Sacher trzymał ją w sekrecie. W XX wieku ten przepis już był powszechnie znany, ale przez kilkadziesiąt lat toczył się spór o to, kto ma prawo mówić, że robi oryginalny tort Sachera. Ostatecznie utrzymali je spadkobiercy Sachera, którzy prowadzili też hotel.

I co to za tort?

Czekoladowy – taki rodzaj murzynka, ale przełożony cienką galaretką. Wersji jest sporo, bo rodzina przez lata zatrudniała masę ludzi, którzy potem zmieniali miejsce pracy i każdy dodawał coś swojego. Ostatecznie prawo do nazwy ma hotel. Do jego rozkwitu najbardziej przyczyniła się Anna Sacher, która byłą rzeźniczką, z masarskiego domu, jednak z ogromnymi ambicjami i silnym charakterem. Zamiast szukać na męża bogatego mieszczanina, jak jej sugerowała rodzina, ożeniła się z synem Franza Sachera, założyciela hotelu, i po jego śmierci rozwinęła interes. Była przedsiębiorcza i dyskretna. Dzięki niej Sacher zdobył sławę świetnego miejsca do nawiązywania kontaktów, przekazywania łapówek, szantażowania i różnych gierek – spotkania towarzyskie, romanse, meetingi szpiegowskie toczyły się właśnie tam.

Nocowałeś tam kiedyś?

Bardzo bym chciał, ale teraz to bardzo drogie miejsce, pięciogwiazdkowy, luksusowy hotel. Zwiedzając Wiedeń, trzeba jednak to miejsce zobaczyć, choćby zajrzeć przez szybę.

Wiener schnitzel, wołowina z chrzanem i tort Sachera – to klasyka. No i kawa – ale to dopiero od czasów Sobieskiego i wizyty Turków. Wtedy właśnie rozpoczęła się kawowa epopeja.

A co warto zjeść poza sławnym tortem?

Wiener schnitzel, wołowina z chrzanem i tort Sachera – to klasyka. No i kawa – ale to dopiero od czasów Sobieskiego i wizyty Turków. Wtedy właśnie rozpoczęła się kawowa epopeja. Kiedyś kawę pito przede wszystkim po to, żeby się pokazać publicznie, bo pierwsze kawiarnie były przeszklone, pełne splendoru, a Wiedeń to jest przecież miejsce w stylu „zastaw się, a postaw się”. Swoją drogą Wiedeńczycy nie za bardzo wiedzą, co to kawa po wiedeńsku (śmiech).

Czym jeszcze zachwyca stolica Austrii?

Lubię wielowymiarowość tego miasta. Historie oficjalne, półoficjalne i te sekretne. Na przykład o feldmarszałku Radetzkym można opowiadać na kilka sposobów. Zacząć mówić o marszu Radetzky’ego – skomponowanym przez Johanna Straussa i odgrywanym na zakończenie koncertów noworocznych w Wiedniu – a potem przejść do historii człowieka, wybitnego dowódcy, który przehandlował swoje ciało za życia i dlatego nie mógł być złożony w krypcie z Franciszkiem Józefem, który w uznaniu zasług zaprosił go, by spoczął wśród cesarzy. Joseph Radetzky był karciarzem i sprzedał swoje ciało Josefowi Gottfriedowi Pargfriederowi. Ten bliski dworowi człowiek z kolei za pieniądze zarobione na handlu i hazardzie utworzył jeden z ważniejszych cmentarzy w Austrii, tzw. Heldenberg Memorial. Postawił tam figury, sarkofagi wielkich bohaterów i ciało Radetzky’ego, które po prostu wygrał w karty.

Czyli nie tylko muzea?

O muzeach też można różnie opowiadać. W Wiedniu jest ich 130, z czego na samo Muzeum Historii Sztuki należałoby poświęcić kilka dni. I tu też można sięgnąć po anegdotę. Jest taki amerykański film, nie najlepszy – „Złota dama”, który pokazuje historię walki o dzieła malarskie Klimta. Obecnie znajdują się one w Belwederze, ale wcześniej należały do rodziny żydowskiej, krewnych jego modelki, Adeli Bloch-Bauer. Lata 30. XX wieku dla Żydów w Wiedniu, mówiąc eufemistycznie, były ciężkie, więc część tych zbiorów to rzeczy pokradzione. Po latach spadkobiercy zwrócili się o zwrot swojego majątku i wystąpili przeciw państwu austriackiemu. Finalnie Austria musiała oddać pięć dzieł Klimta o łącznej wartości 150 milionów dolarów.

A gdy zmęczą nas muzea?

Jest mnóstwo różnych knajp i pszeniczne piwo na Schwedenplatz, gdzie można uciec od turystów. To niedaleko centrum, miejsce knajpiano-imprezowe dla mieszkańców. To również dobry punkt przesiadkowy, krzyżują się tu linie metra. I nie widać autokarów, tłoczących się w pobliżu Ringu, głównej ulicy, przy której znajduje się większość obiektów turystycznych. Tam już trzeba przepychać się w tłumie turystów, wdychając spaliny. Oprócz tego przez Ring często przechodzą liczne manifestacje. Blokują wtedy centrum i czasem 200 metrów jedzie się przez godzinę. Jednak reszta miasta jest spokojniejsza. Mało kto ją zwiedza. Warto dodać, że w Wiedniu bardzo łatwo wyjechać w plener – wystarczy wsiąść do metra czy tramwaju. Dużą część miasta można zobaczyć, podróżując zwykłym tramwajem. To bardzo przyjemny sposób zwiedzania, tym bardziej że same pojazdy wcale nie są nowoczesne i mają swój klimat retro, za to torowiska są w nienagannym stanie i jedzie się w ciszy. Oprócz tego w Wiedniu mają swój początek wspaniałe trasy rowerowe wzdłuż doliny Wachau, która ciągnie się przez parędziesiąt kilometrów i którą płynie Dunaj. Można się tam też wybrać statkiem – z Bratysławy lub z Budapesztu. Płynie się doliną pełną zameczków, przez fantastyczną krainę. To tam, w sercu Dolnej Austrii, zaczęło się państwo austriackie na długo przed rozkwitem stolicy. Tu też, w okolicy Ybbs, zawiązała i toczyła się fabuła „Pierścienia Nibelungów”.

Austria to też góry, ale sam Wiedeń też otaczają pagórki.

Mówiłem o Kahlenbergu, wspominając o Sobieskim. Na zboczach tego wzgórza, między winnicami i parkami, rozłożyła się dzielnica Grinzing, do której warto się wybrać. Można się tam napić młodego, jednorocznego wina, w najbardziej tradycyjnych winiarniach – heurigerach. Kwaśny trunek podają w szklankach z grubego, rzezanego szkła. Żeby utrzymać atest – zielony wianuszek, który jest symbolem młodego wina – trzeba zachować pewien standard podczas produkcji wina, i to jest bardzo kosztowne. Szczepy należy sadzić w konkretnym okresie, zbierać w określonych miesiącach, sprzedawać wyłącznie w ściśle ustalonym czasie. To stało się obecnie nieopłacalne i mało kto się ściśle trzyma tej formuły. Grinzing jako osobna dzielnica starał się o wpisanie na Listę światowego dziedzictwa UNESCO – ale władze od tego odstąpiły, bo winiarze zaprotestowali. Bali się, że zostaną poddani rygorom i nie będą mogli np. serwować wina zimą. Są jednak knajpy, które pielęgnują tradycję, np. Alter Bach-Hengl – najbardziej znana. Odwiedzały ją takie sławy jak kardynał Ratzinger, Sophia Loren, Bud Spencer, Erich Honecker – od Sasa do Lasa (śmiech). Właściciel tej knajpy od kilkudziesięciu lat wygląda tak samo, o czym można się przekonać na zdjęciach, na których pozuje u boku gwiazd, a którymi udekorowano ściany lokalu. To miejsce ma klimat. Kuchnia jest świetna – golonka, kapusta są doskonale przyrządzone i tradycyjnie podane. Do tego muzyka… Oczywiście polscy turyści mogą liczyć na „Szła dzieweczka” (śmiech).