Zatem porozmawiajmy o Japonii. W trakcie tej rozmowy przypomniała mi się słynna książka Barthes’a o tym kraju – „Imperium znaków”. Bardziej jednak jest o człowieku Zachodu i jego obciążeniu znakami, kodami, szukaniem hierarchii niż tak naprawdę o Kraju Kwitnącej Wiśni…
Wojtek: Ja Japonię odbieram jako bardzo europejski kraj Wschodu. I to w pozytywnym znaczeniu tego słowa. Być może mam po prostu słabość do Japończyków i to może w jakiś sposób rzutuje na moją ocenę. Mam wrażenie, że to, co się dzieje tam, to, w jaki sposób oni żyją, może być – paradoksalnie – bardzo bliskie nam, Europejczykom. Japoński sposób myślenia, komunikowania się wydaje mi się podobny do… brytyjskiego. Japończycy mają w sobie coś, co jest mi znajome. Na przykład to ich wysokokontekstowe mówienie – w trzecim wymiarze – ktoś ci mówi, że się z tobą zgadza i mówi ci to tak, że czujesz, że między słowami on kompletnie nie akceptuje twojego punktu widzenia. Ale forma, w jakiej ten ktoś to podaje, jak ukrywa znaczenia, zachwyca (śmiech). W Japonii słyszeliśmy wiele przedziwnych historii i widzieliśmy wiele egzotycznych rzeczy i mam wrażenie, że bardzo często potrafiliśmy zinterpretować przyczynę – czyli podjąć próbę znalezienia odpowiedzi na „dlaczego?”. Nasz kolega Tomek, pracujący w japońskim korpo w Tokio, opowiadał, jak poszedł do kantyny i poprosił o wrzątek. I okazało się, że jest z tym problem…
Iza: …bo nikt nie przewidział takiej sytuacji. Były trzy osoby w kuchni i między sobą próbowały się dogadać, czy dać mu ten wrzątek, czy nie. Chyba nie było procedury na wydanie gorącej wody, której nie ma w karcie.
Wojtek: Nie ma procedury – nie działa. A z drugiej strony – raz znaleźliśmy się jako intruzi pośród Japończyków. To było w tokijskim ratuszu, w którym skorzystaliśmy z kantyny dla pracowników. Wcześniej wyczytaliśmy, że można do niej zajrzeć. Ratusz jest bardzo wysokim budynkiem, na którego szczycie jest taras widokowy otwarty dla turystów, kantyna zaś znajduje się mniej więcej w połowie wysokości wieżowca. Teoretycznie nie można do niej wejść komuś z zewnątrz, ale okazało się, że jeśli zgłosi się chęć wejścia, to – zgodnie z procedurą – dostanie się do niej przepustkę! Byliśmy tam jedynymi Europejczykami. Na sali mogło być ze 100 urzędników, którzy właśnie byli w porze lunchu, i nas troje, zupełnie inaczej wyglądających osób, z których żadna nie była ani urzędnikiem, ani Japończykiem. Jeden z nas był dodatkowo wysokim brodaczem – dla Japończyków totalnie egzotyczną postacią, której robi się ukradkiem zdjęcia. Ponieważ jednak zachowaliśmy przyjęte przez nich procedury, łatwiej im było tolerować nasze towarzystwo. Nikt o nic nie pytał, wszystko poszło idealnie – zamawianie jedzenia, płacenie, znalezienie miejsca…
Iza: Mamy to do siebie, że jak jedziemy do jakiegoś kraju, staramy się zachowywać tak jak miejscowi. Dopasować się. Trochę jak w „Zeligu” Allena (śmiech). Trochę się wycofać, wejść w postawę, której się od nas oczekuje jako od turystów. W Japonii oznaczało to, że z automatu staliśmy się supergrzeczni, uprzejmi i spowolnieni. Zupełnie wyłączyła nam się europejska agresja, zdenerwowanie, pośpiech. I w ratuszu – ponieważ wpasowaliśmy się w określoną procedurę, działaliśmy zgodnie z wytyczonym przez nich planem – zostaliśmy zaakceptowani, mimo że byliśmy obcy. Chodziliśmy przewidzianą ścieżką: braliśmy określone rzeczy – tace, wydruki, jakieś karteczki. Wszystko zrobiliśmy dokładnie tak, jak trzeba.
Wojtek: I porównajmy teraz te dwie sytuacje. Z jednej strony Japończycy nie potrafili zaakceptować życzenia Tomka, który mieszka w Japonii od paru lat i którego oni znali (przecież on się tam regularnie stołował!), bo wymykało się ich procedurom. A z drugiej strony mamy trzech gaijinów w stołówce miejskiej, działających zgodnie z procedurami, za co gospodarze dziękują swoim zachowaniem.
Z każdym krajem wiążą się pewne stereotypy. Te dotyczące Japonii są bardzo często z sobą sprzeczne. A nawiązując do Barthes’a, który pisał swoją książkę prawie pół wieku temu, to trzeba zauważyć, że od tego czasu Japończycy doznali intensywnej kolonizacji kulturowej. Być może ich osławiony zen, czyli umiejętność wyczyszczenia umysłu, tak aby móc oddawać się niezakłóconej, świeżej percepcji, zanika. Sam Barthes pisał, że w Japonii celowo nie robił zdjęć, na przekór swojemu europejskiemu przymusowi rejestrowania wszystkich swoich wrażeń. A dziś to z Japończyków się śmiejemy, że wszędzie pstrykają fotki. Te dwa modele – nowoczesny i tradycyjny – cały czas się z sobą ścierają. Albo starego już dawno nie ma i jesteśmy jednym zglobalizowanym społeczeństwem, ponadnarodowym konsumentem.
Wojtek: Jeżeli tak by było, to dla mnie to jest OK i jest to zasadniczo zgodne z moją wizją świata. Łatwiej się wtedy dogadać i zrozumieć, bo jest jakiś wspólny mianownik i wcale nie musi nim być Coca-Cola. Poza tym, obierając taką postawę, łatwiej mi akceptować różnice bez oceniania. Zawsze trochę boimy czegoś nowego, nieznanego. Dlatego jeżeli znajdujemy w nowym zjawisku punkt odniesienia – coś, co choć trochę wynika z naszych doświadczeń, co choć trochę jest nam znajome – łatwiej nam to zaakceptować. Jako projektanci wykorzystujemy często ten mechanizm, rozumiemy, nie bronimy się przed nim, akceptujemy.