Tryper. Tropa

Tekst:Marcin Skrzypczak

„Nie wszyscy, rzecz jasna, osuwają się z uma, wielu tu przyjeżdża (na przykład turyści), by się poszwendać, popstrykać, pokręcić na tle landszaftu i zniknąć bez śladu. Tacy niewiele stąd wywożą: parę rolek filmów, kasetę wideo, czasem trypra. Ale są i owacy, którzy raz tutaj przyjechawszy, wracają potem, znowu i znowu, i śnią o Sołowkach, i Sołowkami bredzą, i wreszcie zostają na Sołowkach na stałe. O tych się mówi, że osołowieli z kretesem i jeśli nawet wyrwą się z Wysp na chwilę, to Białe Morze mają w oczach. I gdzie by trafili, wszędzie będą… osowiali. Nieswoi”.

„Wilczy notes” to książka podróż, książka o podróżowaniu i książka o książkach o podróżowaniu. Ledwo otworzymy okładkę, już jesteśmy wrzuceni przez Mariusza Wilka na skraj Rosji i prowadzeni przez niego ścieżkami tonącymi w błocie lub zmarzniętymi na kamień, a na każdą z nich są nanizane trzy tematy: Wyspy Sołowieckie, podróżowanie i to, jak o swoim podróżowaniu opowiadać.

Wyspy Sołowieckie to miejsce niezwykłe, również jako „wieża obserwacyjna”, z której Wilk – polski podróżnik i pisarz – przez lata „patrzył na Rosję, na świat”, a następnie opisywał je w książkach i korespondencjach pisanych m.in. dla paryskiej „Kultury”. Wyspy, zwane przez niego pieszczotliwie Sołowkami, pozwalały mu dzięki swojemu położeniu na obrzeżach na doświadczanie Rosji. Rosji, która ewidentnie oszołomiła go, odurzyła i zahipnotyzowała. Jednym tchem wymienia: „Kupiłem dom kołchoźniczy nieopodal zon kargopolskich, gdzie ongi siedział Herling-Grudziński, i wziąłem udział w show na otwarcie strefy wolnocłowej w Kaliningradzie. Paliłem marihuanę z muzykami rockowymi z Leningradu i piłem wódkę z bohaterami kołymskich opowiadań Warłama Szałamowa. Widziałem pijanych ekspertów Rzeczpospolitej na ekshumacji zwłok polskich oficerów w Charkowie i słuchałem ruskich czastuszek w wykonaniu pijanych oficerów radzieckich w konsulacie Rzeczpospolitej w Sankt Petersburgu […]. Spotykałem się z prezydentem Gruzji […], z czeczeńskim watażką Szamilem Basajewem i z jego bojowcami, […]. Biesiadowałem z merem Sankt Petersburga […], z metropolitą sanktpetersburskim i ładoskim, Jego Świątobliwością Joannem, i z piterskimi bomżami. Przegadałem niejedno życie z pątnikami po drodze, z biczami w lesie, z żulikami w kabakach, z mużikami na toniach rybackich, a także wnukami Pasternaka, Florenskiego, Szpieta…”.

Współczesne Sołowki to ziemia surowa, o skrajnie nieludzkim klimacie, w której to, co człowiek zbudował, zostało zniszczone przez komunizm, a później dorżnięte przez turbokapitalizm.

Rosja Wilka to olbrzymi, niedający się pojąć ani nawet ogarnąć wzrokiem kocioł, w którym miesza się wielkość Imperium i podłość jego składowych, ludzka chciwość czasów prywatyzacji i duchowość Świętej Rusi, niewyobrażalne, otępiające pijaństwo i wzniosłość kultury. Miejsce, w którym „błoto” i „złoto” rymują się szczególnie wyraźnie.

Jest to również miejsce baśniowe, egzotyka par excellence. Tu odległości mierzy się w wiorstach, panują inne wierzenia, obyczaje i pory roku, a klangor żurawi łatwo pomylić ze śpiewem syren. To terra incognita, o której krążą najbardziej niezwykłe historie. Wilk, powtarzając za Tołstojem, mówi do czytelnika-współtowarzysza podróży: „Jedziemy Bóg wie dokąd i Bóg wie, co się z nami dzieje”.

Ruch, eschatologia, bezwolność i oszołomienie osiągają w „Wilczym notesie” apogeum w przytaczanych opisach ruskich sekt, których wyznawców zsyłano na Wyspy Sołowieckie: pierdunów, którzy uznawali, że to, co jemy, żywi diabła żyjącego w nas, i jako formę oczyszczenia zalecali rytualne pierdzenie połączone z modlitwą; chłystów, którzy twierdzili, że bez grzechu nie ma pokuty, a bez pokuty zbawienia, zatem pożycie małżeńskie, tające grzech, jest gorsze niż on sam i łączyli się w erotyczno-mistyczne wspólnoty; czy w końcu „białych gołębi”, w których ruski radykalizm znalazł najpełniejszy wyraz. Na ich czele stanął starzec Seliwanow, który ogłosił, że zbliża się koniec świata i by odbył się Sąd Ostateczny (pod jego przewodnictwem), trzeba wykastrować 44 tysiące braci i sióstr.

Ruch, eschatologia, bezwolność i oszołomienie osiągają w „Wilczym notesie” apogeum w przytaczanych opisach ruskich sekt, których wyznawców zsyłano na Wyspy Sołowieckie: pierdunów, którzy uznawali, że to, co jemy, żywi diabła żyjącego w nas, i jako formę oczyszczenia zalecali rytualne pierdzenie połączone z modlitwą; chłystów, którzy twierdzili, że bez grzechu nie ma pokuty, a bez pokuty zbawienia, zatem pożycie małżeńskie, tające grzech, jest gorsze niż on sam i łączyli się w erotyczno-mistyczne wspólnoty; czy w końcu „białych gołębi”, w których ruski radykalizm znalazł najpełniejszy wyraz. Na ich czele stanął starzec Seliwanow, który ogłosił, że zbliża się koniec świata i by odbył się Sąd Ostateczny (pod jego przewodnictwem), trzeba wykastrować 44 tysiące braci i sióstr.

Współczesne Sołowki to ziemia surowa, o skrajnie nieludzkim klimacie, w której to, co człowiek zbudował (a były to głównie klasztory i więzienia), zostało zniszczone przez komunizm, a później dorżnięte przez turbokapitalizm. Wilk przygląda się sołowieckiej przeszłości (rusko-monastyrskiej, carsko-łagierniczej, radziecko-kołchoźniczej), wtapia się w miejscową społeczność, poznając jej wewnętrzną mechanikę, jej bolączki, strategie przetrwania, kuchnię, zwyczaje grzebalne i język. Siedzi przy stole ze schizofreniczną poetessą Niną, filozofem delirykiem Siergiejem Morozowem, głuchym Kritskim, kulawą Katją i po kilku głębszych, oglądając ich twarze naznaczone miejscem i czasem, stają mu przed oczyma postacie z Boscha i Memlinga.

Zachwyca się przyrodą. Rosjanie u Wilka to często ludzie o czystych duszach, ale brudnych rękach. Natura zaś (mimo wielu prób lokalsów) jest nieskażona, o przezroczystości lodu. Daje wytchnienie. Koi. Jej bezkres przykrywa rozedrganą historię i ludzką szarpaninę. Pozwala wędrować i zgubić – siebie samego i to, co się zostawiło, wychodząc z domu. Bywa śmiertelnie niebezpieczna (klimat!), ale karmi – oczy (widokiem zorzy polarnej) i brzuchy (liczną zwierzyną, grzybami, jagodami).

„Po paru wiorstach zwolniłem kroku, chciałem być sam. [..] Wokoło rozpościerał się pierwotny świat. Ani śladu cywilizacji, kultury, historii. Brak przeszłości. Żadnych ruin, żadnych zabytków. Zupełnie pusto, zarówno w przestrzeni, jak i w czasie. Stąd może osobliwe poczucie, będące udziałem włóczęgów Dalekiej Północy, poczucie kresu: świata, życia. […]. Dalej stary trakt Samojedów wiódł przez rdzawe błota, kluczył, wił się. Czasami ginął zupełnie w grzęzawiskach, w trawie, innym razem smugą się kładł, jak cieniem, na krzewinkach moroszki. Raz nawet miałem wrażenie, że kreśli ósemkę, bo mijane kępy wydały mi się znajome, i wtedy wspominałem »przypowieść o tropie« Samojeda Wyłki, […] [który] lubił powtarzać, że każdy ma w tundrze swoją tropę, tylko jemu przeznaczoną”.

Poznanie Wysp Sołowieckich to tylko część przyjemności, jaką daje „Wilczy notes”. Drugą jest Wilkowa mała teoria reportażu, którą wykłada mimochodem, w kawałkach, co kilka stron („siłą dokumentalnej prozy jest szczegół, pod warunkiem że starannie dobrany jak soczewka skupia w sobie problem bądź zjawisko”). Tę zostawmy polonistom i filologom hobbystom, przytaczając jeszcze na zasadzie anegdoty recenzję „Imperium” Kapuścińskiego, które ze względu na uproszczenia Wilk nazywa „komiksem”.

Pisanie to ważny temat „Wilczego notesu”, na co wskazuje tytuł i niesamowity, otwierający książkę XVI-wieczny przepis na czernidło (inkaust), w którym zabrakło chyba tylko skrzydła nietoperza i czarciego żebra. Prawdziwą frajdę daje przełożenie fragmentów, w których Wilk zastanawia się, jak pisać, na swoje własne doświadczenie. Bo czym jest opowiadanie przyjaciołom, znajomym lub rodzinie o swoich przygodach i pokazywanie im zdjęć przy winie i przysmakach przywiezionych z wakacji jak nie pewną formą pisania? Czym jest podróżowanie, jeśli nie kreślenie sobą po mapie? Czym jest przemieszczenie się i zdobywanie doświadczeń, jeśli nie dopisywaniem kolejnych rozdziałów do swojego życia?

Podróż to miejsce, z którego można powiedzieć za Wilkiem: „Polskę stąd widać małą i ciasną, i podrażnioną”. W którym jesteśmy cudownie wyobcowani, nieswoi. W którym ciągle podświadomie szukamy podobieństw i różnic z miejscem, z którego wyruszyliśmy, analizując przyprawy w przeżuwanych potrawach, wrzucając na Instagram zdjęcia nietypowych elewacji, podpatrując gesty tubylców, siorbiąc miejscowe alkohole.

Mariusz Wilk podsuwa myśl, że trzeba coś przeżyć, by móc o tym napisać. I wydaje się to banalne, dopóki nie dokonamy skrótu i nie zatrzymamy się przy „trzeba coś przeżyć”. Do spakowania plecaka, torby lub walizki popycha nas przecież wręcz fizjologiczna potrzeba zagęszczenia swojego życia. Tak by mieć co opowiadać i powspominać – innym lub sobie samemu, gdy pod wieczór przy biurku przerzucamy klawiszem klawiatury setki zdjęć, na które przypadkiem trafiliśmy przy kolejnej próbie zrobienia porządku na twardym dysku. A przywołując swoje przygody, żyjemy drugi raz, na nowo, trochę inaczej, bo pamięć układa wspomnienia po swojemu.

Czym jest podróżowanie, jeśli nie kreślenie sobą po mapie? Czym jest przemieszczenie się i zdobywanie doświadczeń, jeśli nie dopisywaniem kolejnych rozdziałów do swojego życia?

„Okna naszego domu wychodzą na Zatokę Pomyślności, morze przedłuża stół, na którym piszę. W zimie karta papieru zlewa się z bielą lodu za szybą, a ślady czernidła przechodzą tak raptownie w tropu nart, że często nie wiem, czy jeszcze za stołem siedzę, czy już po morzu się niosę”. Światło laptopa zlewa się ze słońcem Argentyny, Bałkanów lub Suwalszczyzny. Migające zdjęcia (klik, klik) z obrazami przesuwającymi się szybko za oknem pociągu lub samochodu. Siedzimy w domu, czyli daleko stąd. Bilokacja. Czysta magia. Piszemy czernidłem w ślad z tym, co zostało już napisane. Jak wilk tropimy doświadczenia w obcym kraju, a potem ruszamy tą samą drogą – własną, osobniczą, wyjątkową – i tak powstaje nasza ścieżka – tropa.

„W tajdze miałem swoją własną cudowną tropę. Sam ją wydeptałem latem, kiedy zbierałem opał na zimę. […] Każdego ranka oglądałem, co zaszło w nocy na tropie. Ot, wstała konwalia, wczoraj zgnieciona moim butem, co prawda krzywo, ale ożyła. […] Tropa z każdym dniem ciemniała, aż stała się zwykłą ścieżką górską. Nikt prócz mnie nią nie chodził. Skakały tam tylko popielate wiewiórki, czasem znajdowałem egipskie pismo klinowe kuropatw albo trójkątny ślad zająca. […] Chodziłem po tej tropie trzy lata. Dobrze się na niej wiersze pisały. Bywało, wrócisz z podróży, wyjdziesz na tropę i niezawodnie strofę wychodzisz. Przywykłem do mojej tropy, jak do leśnej pracowni-gabinetu. Zwykle przed zimą mróz chwytał błoto i ono jakby się scukrzało, niczym konfitury. […] A wiosną, kiedy śnieg tajał, odnajdywałem ubiegłoroczne odciski, stąpałem stare ślady i wiersze znów pisały się lekko.

Trzeciego roku po mojej tropie przeszedł człowiek. Nie było mnie wtedy w domu, więc nie wiem: może wędrujący geolog, może pieszy listonosz, może myśliwy. Człowiek zostawił ślady ciężkich buciorów. Od tego czasu wiersze przestały się pisać na tropie. Cudzy ślad pojawił się na wiosnę, a przez całe lato nie napisałem tam ani linijki. Zimą mnie przenieśli na inne miejsce i nie żałowałem, bo tropa była i tak bezpowrotnie stracona”. Warłam Szałamow (tłum. Mariusz Wilk).