Rosja Wilka to olbrzymi, niedający się pojąć ani nawet ogarnąć wzrokiem kocioł, w którym miesza się wielkość Imperium i podłość jego składowych, ludzka chciwość czasów prywatyzacji i duchowość Świętej Rusi, niewyobrażalne, otępiające pijaństwo i wzniosłość kultury. Miejsce, w którym „błoto” i „złoto” rymują się szczególnie wyraźnie.
Jest to również miejsce baśniowe, egzotyka par excellence. Tu odległości mierzy się w wiorstach, panują inne wierzenia, obyczaje i pory roku, a klangor żurawi łatwo pomylić ze śpiewem syren. To terra incognita, o której krążą najbardziej niezwykłe historie. Wilk, powtarzając za Tołstojem, mówi do czytelnika-współtowarzysza podróży: „Jedziemy Bóg wie dokąd i Bóg wie, co się z nami dzieje”.
Ruch, eschatologia, bezwolność i oszołomienie osiągają w „Wilczym notesie” apogeum w przytaczanych opisach ruskich sekt, których wyznawców zsyłano na Wyspy Sołowieckie: pierdunów, którzy uznawali, że to, co jemy, żywi diabła żyjącego w nas, i jako formę oczyszczenia zalecali rytualne pierdzenie połączone z modlitwą; chłystów, którzy twierdzili, że bez grzechu nie ma pokuty, a bez pokuty zbawienia, zatem pożycie małżeńskie, tające grzech, jest gorsze niż on sam i łączyli się w erotyczno-mistyczne wspólnoty; czy w końcu „białych gołębi”, w których ruski radykalizm znalazł najpełniejszy wyraz. Na ich czele stanął starzec Seliwanow, który ogłosił, że zbliża się koniec świata i by odbył się Sąd Ostateczny (pod jego przewodnictwem), trzeba wykastrować 44 tysiące braci i sióstr.
Ruch, eschatologia, bezwolność i oszołomienie osiągają w „Wilczym notesie” apogeum w przytaczanych opisach ruskich sekt, których wyznawców zsyłano na Wyspy Sołowieckie: pierdunów, którzy uznawali, że to, co jemy, żywi diabła żyjącego w nas, i jako formę oczyszczenia zalecali rytualne pierdzenie połączone z modlitwą; chłystów, którzy twierdzili, że bez grzechu nie ma pokuty, a bez pokuty zbawienia, zatem pożycie małżeńskie, tające grzech, jest gorsze niż on sam i łączyli się w erotyczno-mistyczne wspólnoty; czy w końcu „białych gołębi”, w których ruski radykalizm znalazł najpełniejszy wyraz. Na ich czele stanął starzec Seliwanow, który ogłosił, że zbliża się koniec świata i by odbył się Sąd Ostateczny (pod jego przewodnictwem), trzeba wykastrować 44 tysiące braci i sióstr.
Współczesne Sołowki to ziemia surowa, o skrajnie nieludzkim klimacie, w której to, co człowiek zbudował (a były to głównie klasztory i więzienia), zostało zniszczone przez komunizm, a później dorżnięte przez turbokapitalizm. Wilk przygląda się sołowieckiej przeszłości (rusko-monastyrskiej, carsko-łagierniczej, radziecko-kołchoźniczej), wtapia się w miejscową społeczność, poznając jej wewnętrzną mechanikę, jej bolączki, strategie przetrwania, kuchnię, zwyczaje grzebalne i język. Siedzi przy stole ze schizofreniczną poetessą Niną, filozofem delirykiem Siergiejem Morozowem, głuchym Kritskim, kulawą Katją i po kilku głębszych, oglądając ich twarze naznaczone miejscem i czasem, stają mu przed oczyma postacie z Boscha i Memlinga.
Zachwyca się przyrodą. Rosjanie u Wilka to często ludzie o czystych duszach, ale brudnych rękach. Natura zaś (mimo wielu prób lokalsów) jest nieskażona, o przezroczystości lodu. Daje wytchnienie. Koi. Jej bezkres przykrywa rozedrganą historię i ludzką szarpaninę. Pozwala wędrować i zgubić – siebie samego i to, co się zostawiło, wychodząc z domu. Bywa śmiertelnie niebezpieczna (klimat!), ale karmi – oczy (widokiem zorzy polarnej) i brzuchy (liczną zwierzyną, grzybami, jagodami).
„Po paru wiorstach zwolniłem kroku, chciałem być sam. [..] Wokoło rozpościerał się pierwotny świat. Ani śladu cywilizacji, kultury, historii. Brak przeszłości. Żadnych ruin, żadnych zabytków. Zupełnie pusto, zarówno w przestrzeni, jak i w czasie. Stąd może osobliwe poczucie, będące udziałem włóczęgów Dalekiej Północy, poczucie kresu: świata, życia. […]. Dalej stary trakt Samojedów wiódł przez rdzawe błota, kluczył, wił się. Czasami ginął zupełnie w grzęzawiskach, w trawie, innym razem smugą się kładł, jak cieniem, na krzewinkach moroszki. Raz nawet miałem wrażenie, że kreśli ósemkę, bo mijane kępy wydały mi się znajome, i wtedy wspominałem »przypowieść o tropie« Samojeda Wyłki, […] [który] lubił powtarzać, że każdy ma w tundrze swoją tropę, tylko jemu przeznaczoną”.
Poznanie Wysp Sołowieckich to tylko część przyjemności, jaką daje „Wilczy notes”. Drugą jest Wilkowa mała teoria reportażu, którą wykłada mimochodem, w kawałkach, co kilka stron („siłą dokumentalnej prozy jest szczegół, pod warunkiem że starannie dobrany jak soczewka skupia w sobie problem bądź zjawisko”). Tę zostawmy polonistom i filologom hobbystom, przytaczając jeszcze na zasadzie anegdoty recenzję „Imperium” Kapuścińskiego, które ze względu na uproszczenia Wilk nazywa „komiksem”.
Pisanie to ważny temat „Wilczego notesu”, na co wskazuje tytuł i niesamowity, otwierający książkę XVI-wieczny przepis na czernidło (inkaust), w którym zabrakło chyba tylko skrzydła nietoperza i czarciego żebra. Prawdziwą frajdę daje przełożenie fragmentów, w których Wilk zastanawia się, jak pisać, na swoje własne doświadczenie. Bo czym jest opowiadanie przyjaciołom, znajomym lub rodzinie o swoich przygodach i pokazywanie im zdjęć przy winie i przysmakach przywiezionych z wakacji jak nie pewną formą pisania? Czym jest podróżowanie, jeśli nie kreślenie sobą po mapie? Czym jest przemieszczenie się i zdobywanie doświadczeń, jeśli nie dopisywaniem kolejnych rozdziałów do swojego życia?
Podróż to miejsce, z którego można powiedzieć za Wilkiem: „Polskę stąd widać małą i ciasną, i podrażnioną”. W którym jesteśmy cudownie wyobcowani, nieswoi. W którym ciągle podświadomie szukamy podobieństw i różnic z miejscem, z którego wyruszyliśmy, analizując przyprawy w przeżuwanych potrawach, wrzucając na Instagram zdjęcia nietypowych elewacji, podpatrując gesty tubylców, siorbiąc miejscowe alkohole.
Mariusz Wilk podsuwa myśl, że trzeba coś przeżyć, by móc o tym napisać. I wydaje się to banalne, dopóki nie dokonamy skrótu i nie zatrzymamy się przy „trzeba coś przeżyć”. Do spakowania plecaka, torby lub walizki popycha nas przecież wręcz fizjologiczna potrzeba zagęszczenia swojego życia. Tak by mieć co opowiadać i powspominać – innym lub sobie samemu, gdy pod wieczór przy biurku przerzucamy klawiszem klawiatury setki zdjęć, na które przypadkiem trafiliśmy przy kolejnej próbie zrobienia porządku na twardym dysku. A przywołując swoje przygody, żyjemy drugi raz, na nowo, trochę inaczej, bo pamięć układa wspomnienia po swojemu.